środa, 30 września 2015

Krótka historia

Ks. K. był w mojej parafii pięć lat. Wyjechał dwa lata temu. Przez te pięć lat spowiadał mnie kilka razy, bo ja miałam swojego spowiednika i uważałam go za dobrego. Dlatego gdy nie mogłam się z jakichś powodów do niego dostać ks. K był tzw. "wyjściem awaryjnym". Ale generalnie był księdzem, z którym działy się różne akcje duszpasterskie i nie tylko, ale nie regularna spowiedź. 

Kiedy wyjechał do innej parafii miałam z nim kontakt, pomagałam mu, ale też nie mogłam się u niego spowiadać. Z różnych względów. Jakoś akcji duszpasterskich było mniej, no i picie kawy połączone z towarzyską rozmową nie pasowały mi do spowiedzi. Chyba bardziej chciałam mieć kumpla, niż księdza. Zresztą w tym czasie miałam u siebie księdza, który doskonale nadawał się do roli spowiednika. A ponieważ ostatnio cierpię na brak właśnie stałego spowiednika, mając uraz do obcych księży, poprosiłam ks. K. żeby mnie wyspowiadał. A on na to, że jeszcze ma taką władzę :) 

I przed tą spowiedzią nigdy bym nie przypuszczała, że on może tak spowiadać. Pewnie pobyt przy pielgrzymkowym sanktuarium, a teraz praca w kurii i funkcja kapelana samego biskupa ordynariusza zrobiły swoje. Teraz tęsknię za taką spowiedzią i chciałabym, żeby został też moim spowiednikiem. Ale chyba już za późno. Poza tym mieszka zbyt daleko od mojego miasta, żebym mogła spowiadać się tak często jak potrzebuję. I nasuwa mi się przysłowie: Cudze chwalicie, swego nie znacie... Chyba go wcześniej nie doceniałam. Teraz widzę, co straciłam.


środa, 23 września 2015

Po dłuższej przerwie

Nie wiem od czego zacząć. Trochę się od ostatniego wpisu zmieniło. Liczba stresów wzrosła wprost proporcjonalnie do zmniejszonej liczby obowiązków w tym roku. Dziwne, ale realne. Jak przeżyję ten rok? Nie wiem. A może po prostu przesadzam? Przyzwyczaiłam się do dobrego i teraz z „trochę gorzej” robię dramat? Bo mało godzin, mniej kasy, ale za to więcej czasu i możliwości innego działania niż praca. 

Pod koniec wakacji, za drugim podejściem w końcu zdałam na prawko. Byłam z siebie bardzo dumna. Choć nadal boję się jeździć to egzamin mam za sobą. I to był jedyny, ostatni pozytywny akcent przed rozpoczęciem roku szkolnego. Choć nie, jest jeszcze jeden. Mission impossible. Rozpoczęłam naukę angielskiego. Zobaczymy jak mi pójdzie.

No i hit ostatnich dni. Na prośbę jednego z Proboszczów mam wygłosić katechezy przedmałżeńskie dla narzeczonych. Na razie czuję tylko przerażenie jak poradzę sobie z tremą, bo katechezy mają być w kościele przez mikrofon. Niby nie boję się mikrofonu, ale dawno już nie miałam okazji z nim współpracować. Muszę znów wrócić do parafii, żeby się z nim oswoić. No i z wystąpieniami publicznymi. Nie wiem, jak zareaguję na konieczność przemawiania do ok. 80 osób jednocześnie. Może być ciekawie.