Ks. K. był w mojej parafii pięć lat. Wyjechał dwa lata temu. Przez te pięć lat spowiadał mnie kilka razy, bo ja miałam swojego spowiednika i uważałam go za dobrego. Dlatego gdy nie mogłam się z jakichś powodów do niego dostać ks. K był tzw. "wyjściem awaryjnym". Ale generalnie był księdzem, z którym działy się różne akcje duszpasterskie i nie tylko, ale nie regularna spowiedź.
Kiedy wyjechał do innej parafii miałam z nim kontakt, pomagałam mu, ale też nie mogłam się u niego spowiadać. Z różnych względów. Jakoś akcji duszpasterskich było mniej, no i picie kawy połączone z towarzyską rozmową nie pasowały mi do spowiedzi. Chyba bardziej chciałam mieć kumpla, niż księdza. Zresztą w tym czasie miałam u siebie księdza, który doskonale nadawał się do roli spowiednika. A ponieważ ostatnio cierpię na brak właśnie stałego spowiednika, mając uraz do obcych księży, poprosiłam ks. K. żeby mnie wyspowiadał. A on na to, że jeszcze ma taką władzę :)
I przed tą spowiedzią nigdy bym nie przypuszczała, że on może tak spowiadać. Pewnie pobyt przy pielgrzymkowym sanktuarium, a teraz praca w kurii i funkcja kapelana samego biskupa ordynariusza zrobiły swoje. Teraz tęsknię za taką spowiedzią i chciałabym, żeby został też moim spowiednikiem. Ale chyba już za późno. Poza tym mieszka zbyt daleko od mojego miasta, żebym mogła spowiadać się tak często jak potrzebuję. I nasuwa mi się przysłowie: Cudze chwalicie, swego nie znacie... Chyba go wcześniej nie doceniałam. Teraz widzę, co straciłam.