poniedziałek, 27 lipca 2015

W końcu

Dotarłam w końcu do spowiedzi. Co prawda to było drugie podejście, ale fakt się liczy. Łaska spłynęła. A co się przy tym namęczyłam to moje. Przy tej okazji odczułam jakim dobrem był stały, znajomy spowiednik. Dziś trafiłam na takiego co to naukę mi owszem sensowną dał, ale przy tym ile nagadał? Trzy razy powtarzał to samo. A tu jeszcze to, a tu to, a wcześniej co powiedziałaś? A bo to jest tak i tak. O matko, myślałam, że już nie wyrobie. Klęczałam przy konfesjonale chyba z 10 min. Trafiłam widocznie na taki typ, co to sobie chciał pogadać. Jednak w największe zdumienie wprawiło mnie to, że po zakończonej spowiedzi, kiedy już miałam wstawać to on zaczyna znów: to jest pani nauczycielką, a czego pani uczy? i się zaczął wątek jakby to nazwać towarzysko-informacyjny???

Jakoś tak spowiedź to ostatnio dla mnie mega trud. Ale nie narzekam, mogło być gorzej. Pogodziłam się z Jezusem, a to najważniejsze. Teraz tylko to chodzi mi po głowie:



2 komentarze:

  1. gratuluję! dobrze, że poszłaś! ale 10 minut gadania... wierz mi, to naprawdę niewiele... jak klęknęłam na 'w imię ojca i syna', na początku mszy, tak wstałam, jak już... nikogo nie było w kościele, łącznie z celebransem! :-D To jest pani nauczycielką? A czego uczy? :-D ha ha ha ;-)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tylko, że ja nie jestem przyzwyczajona do takich spowiedzi. U mnie zawsze był konkret, żadnego wodolejstwa. No i tak mam mieszane uczucia, ale ogólnie na plus, też się cieszę, że byłam :)

      Usuń